„- Tak, oczywiście, mogę rozmawiać – podkreślam stanowczo do słuchawki, choć nie mam żadnych wątpliwości, że z głębi mojego zatłoczonego jak nigdy wcześniej o tej porze mieszkania do uszu kontrahenta docierają – oprócz kłamliwej retoryki – także liczne odpryski nieco mniej służbowo rozumianego home office połączonego z własną, indywidualną interpretacją zaleceń dotyczących zdalnej szkoły.
Przymykam łazienkę, by w dyskusji z moim rozmówcą pozbawić głosu pralkę będącą z wirowaniem bielizny na ostatniej prostej i afiszującą się ze swą robotą niemiłosiernie głośno, i biegnę do kuchni zalać wrzątkiem herbatę, która swoje herbaciane starania o przykucie mojej uwagi rozpoczęła już jakieś dwie wideokonferencje temu.
W międzyczasie jednak poszerzam trasę o jeden dodatkowy punkt tranzytowy i wsadzam odruchowo głowę do pokoju młodszego urwipołcia. Kontrolnie sprawdzam sytuację i odsuwam w kąt pomieszczenia krzesło, by w ramach trwającego w najlepsze e-wf-u uniknąć spektakularnego samookaleczenia, i to na oczach trzydziestoosobowej niedorosłej widowni w ramach bezpośredniej transmisji na żywo.
– Ależ oczywiście, jeszcze dziś otrzyma Pan materiał na swoją skrzynkę e-mailową – zapewniam klienta, jednak odpowiedzi niestety już nie słyszę, bo w tym czasie kilkadziesiąt metrów kwadratowych mojej domowej przestrzeni wypełnia krzyk starszego urwipołcia niosący pytanie natury czysto egzystencjalnej: „Mamooo, co dziś na obiad?…”
Właśnie. Obiad.
Dobiegam do kuchni i zaczynam organizować posiłki, obliczając z napoleońskim sprytem, że moment gastro-wydawki powinien przypaść idealnie między rozwieszeniem bielizny a kolejną godziną lekcyjną w wirtualnej szkole. Wbiegam więc do łazienki, by uporać się z mokrym praniem, ale nie kończę niestety, bo w tym samym czasie dopada mnie szlochający ośmiolatek, skarżąc się na ból w kolanie po tym, jak z całym impetem uderzył nim o krzesło, stojące – nie wiedzieć czemu – tam, gdzie stać nie powinno… Tulę urwipołcia do piersi, w głowie układając dalszą sekwencję czynności nie cierpiących zwłoki i już, już prawie przystępuję do fazy wdrożeniowej, gdy w drzwiach łazienki staje mój nastolatek z miną jednoznacznie wykluczającą dobre wieści i informuje mnie, że po pierwsze coś się w kuchni przypala, a po drugie – że jeśli drugi dzień z rzędu jest tylko pomidorowa i gołąbki, to on dziękuje bardzo za taki monotonny jadłospis.
Dopadam „na cito” garnek z kapuścianymi męczennikami, ściągam go z ognia i sfrustrowana, skłonna do gniewu i niepohamowanej eksplozji emocji, wyraźnie nie rekomendownych w treści zaleceń dotyczących zdalnej szkoły, wykrzykuję głośne „Cholera!”…
– Proszę wszystkich uczniów o wyłączenie mikrofonów! – dobiega z jednego z komputerów i w tym momencie dociera do mnie, że tym razem to ja stałam się bohaterką spektakularnego widowiska na oczach trzydziestoosobowej niedorosłej widowni w ramach bezpośredniej transmisji na żywo.
– Kochanie, wróciłem! – ratuje mnie od nagłej zapaści głos Małżonka, który wreszcie przyszedł, więc z pewnością już za moment przytuli, pocieszy, powie, że na pewno nikt nie słyszał mojego siarczystego „Cholera”, i że marzył, by właśnie dziś na drugie danie zamówić coś z fast foodów.
– Jak ja Wam zazdroszczę, że możecie siedzieć w domu i nie musicie każdego dnia biec do pracy! – zdobył się jedynie na myśl głęboką niczym ideologia marksistowska i natychmiast zanurkował w garnkach, nie kryjąc rozczarowania przypalonymi gołąbkami.
No i fajnie.
Jutro też posiedzimy w domu…”
c.d.n.