„I znów „Dzyń, dzyń, dzyń” wyzierające z każdej reklamy, nieśmiertelny radiowy przebój WHAM na wszelkich pasmach w całej dostępnej skali radiowego odbiornika i szaleństwo zakupów dopadające nawet najbardziej zatwardziałych wyznawców filozofii minimalistycznej – sezon na świąteczną bieganinę uważam za otwarty!
A ja, jak co roku, walcząc z dziką pokusą rzucenia się w wir maniakalnego konsumpcjonizmu, gdzieś pomiędzy dopisaniem majonezu na listę sprawunków a porządkami w szafkach, staram się skupić na tym, co w tych świętach piękne i istotne, a że tego zimowego popołudnia starszy urwipołeć właśnie zmagał się z wykonaniem własnoręcznej betlejemskiej stajenki, to i okazja zacna, i widok adekwatny. No, może prawie adekwatny, bo kiedy ja w najlepsze włączyłam się do prac, by nawiązać bliższą relację i podtrzymać rodzinne więzi, ocieplając w rękach wałeczki plasteliny stanowiące surowiec na wątłe ciałko Jezuska, pierworodny bezskutecznie walczył z materią przy formowaniu stajenkowego skrzyżowania krowy z owcą, raczej bez większego nacisku na to, by wygląd kształtowanego parzystokopytnego choć trochę nawiązywał do idealnego, betlejemskiego pierwowzoru. Mam wrażenie, że – podobnie jak w przypadku naszej corocznej domowej choinki, której nikt nie lubi ubierać – raczej liczyła się sztuka.
– Mamo, myślisz, że Jezus naprawdę urodził się w stajence?… – zdobył się na dylemat natury głęboko religijnej mój nastoletni urwipołeć i gdyby nie kilka nadprogramowych kilogramów i prawie cała paczka plasteliny na kolanach, to pewnie uniosłabym się ku górze.
– Myślę, że tak. Nie sądzę, żeby historycy mieli jakiś powód do tego, by zakłamywać rzeczywistość – rzuciłam pospiesznie, gryząc się w duchu, że nie przestudiowałam profilaktycznie na potrzeby tego rodzaju twórczych rozmów z synem całej polsko – i obcojęzycznej literatury faktu, by teraz zabłysnąć wielowątkowym monologiem opartym na zróżnicowanych wynikach prac badawczych i bogatym materiale źródłowym, a nie jedynie na marketowych dekoracjach i corocznej pasterkowej homilii. Na twarzy pierworodnego rozrysował się proces myślowy tak intensywny, że zaczęłam się niepokoić, czy to w ogóle bezpieczne – nigdy wcześniej się tak nie zachowywał.
– To dlaczego co roku przed świętami każesz nam sprzątać całe mieszkanie? Czy nie zakłamujemy w ten sposób historii? Przyjmijmy Dzieciątko w niewygodzie, w brudnym, zaniedbanym domu… Zamarłam w bezruchu, bo w tym momencie przypomniało mi się, że oto okna jeszcze nie pomyte i dywany nie wytrzepane, i gdyby tak Jezusek wyjątkowo w tym roku zechciał przyjść przedwcześnie, to rzeczywiście standard naszych usług hotelarsko – gastronomicznych byłby na iście stajenkowym poziomie i jedyne, co mogłabym zaoferować w zaistniałej sytuacji, to rąbek z głowy…
– To może zróbmy święta w Twoim pokoju. Sam słyszałem, jak tatuś rano mówił, że tam od tygodnia wygląda jak w oborze – zripostował młodszy urwipołeć i w tym momencie wałeczek przeznaczony na wątłe plastelinowe ciałko Jezuska wypadł mi z rąk i potoczył się pod kanapę tak niefortunnie, że w zasadzie proces stajenkowych narodzin można było rozpoczynać od nowa. A wszystko w takt muzyki do pięknej, długiej reklamy biżuterii.
Ach, jak pięknie.
Magia świąt!”
c.d.n.